Ciekawostki








Reportaż doktora Kazimierza Kordylewskiego z Krakowa,

adiunkta Obserwatorium Astronomicznego UJ,

z przejęcia Obserwatorium Wrocławskiego

z rąk wojsk radzieckich w 1945 roku

(tekst spisany z nagrania magnetofonowego)

Było to z końcem sierpnia. Ostatni wtorek sierpniowy, w roku 1945-tym, w parę miesięcy po uwolnieniu Wrocławia z rąk niemieckich, gdy jeszcze paliło się gdzieniegdzie, zgliszcza dymiły, gdy znalazłem się z prof. Banachiewiczem w Warszawie, w ministerstwie. Wśród tłumów interesantów znalazł się także i prof. Kulczyński, rektor Kulczyński, z Wrocławia, który zobaczywszy nas astronomów zwrócił się do nas z wyrzutami: "jak to, astronomowie, nie dbacie o Obserwatorium Wrocławskie; okupowane jest przez wojska; nic z tego obserwatorium nie zostanie, jeżeli nie zostanie odebrane od wojska; dokumenty w tym celu istnieją". Tłumaczyliśmy się, że przecież prof. Rybka miał przyjechać ze Lwowa i zająć to obserwatorium. "Tak, ale kiedy on przyjedzie", mówił prof. Kulczyński, "a tu trzeba szybko działać”.

Wobec tego, po małej naradzie z prof. Banachiewiczem, stanęło na tym, że pojadę, i to od razu, do Wrocławia. Zgłosiłem rektorowi Kulczyńskiemu, że będę w najbliższy piątek 1-go września we Wrocławiu. Łatwo było powiedzieć, trudno wykonać, bo komunikacji nie było. Trzeba było zdać się na przypadkowe jakieś połączenia. Ale już od 1-go września zaczął kursować autobus Orbisu z Krakowa, w postaci zwykłej ciężarówki z ławeczkami. Razem z żoną wybrałem się w tę wyprawę zdobywczą, by uratować Obserwatorium Wrocławskie.

Przyjechaliśmy dopiero wieczorem, bo autobus błądził po szosach. Miał zresztą liczne przeszkody i w końcu znaleźliśmy się wieczorem, późnym wieczorem, we Wrocławiu, ku zdziwieniu rektora Kulczyńskiego, który w bibliotece przyjął nas z radością, ale nie oczekiwał, żeby to było możliwe. Okazało się, że dokumenty są. Dostałem je do ręki, ale wszyscy w otoczeniu mówili, że jest wykluczone, ażeby udało się wydobyć coś z rąk tych oddziałów radzieckich, które w tej chwili przebywają w obserwatorium, bo one uważają, że to jest obiekt wojskowy. W czasie oblężenia w tym miejscu właśnie był warsztat wojskowy naprawy broni. Przed budynkiem stoi posterunek. Ale nie zwlekając postanowiłem szybko zadziałać.

Następnego dnia najprzód zlustrowałem miejsce. Posterunek stał rzeczywiście przed wejściem i z nikim nie rozmawiał, ani nie wpuszczał. Do środka dostać się można było tylko przebywając ścieżkę od furtki do drzwi wejściowych budynku. W końcu ułożyłem plan. Żona próbowała nawiązać rozmowę z posterunkiem, który się wzbraniał oczywiście, a wtedy ja za jego plecami spoza krzaków wyskoczywszy dostałem się (trzymałem dokumenty w ręce) do środka i biegiem sunąłem do bramy obserwatorium. Posterunek narobił dużo krzyku. Nie wiem czy strzelał – chyba nie, ale to wystarczyło, żeby w budynku zrobił się ruch.

Po schodach zbiegał oficer radziecki, krzycząc coś z góry na mnie, ale ja już byłem w środku. Tymczasem, jak się zbliżył do mnie, poznałem, że to jest znajomy. Ten sam oficer w Krakowie w Obserwatorium Krakowskim organizował u nas służbę pogody i dla niego wykonywaliśmy obserwacje meteorologiczne. Stąd dawna znajomość i na tej znajomości grając mogłem doprowadzić do uspokojenia i do rzeczowego rozpatrzenia sprawy. Dokumenty były niedwuznaczne. Władze naczelne, czy komenda naczelna wojsk radzieckich, poleca oddać obserwatorium. Oficer powinien być posłuszny, ale technicznie jak to zrobić. Radzieccy oficerowie radzili ażebyśmy jeszcze poszli do miasta i przyszli jutro. Nie! To było ryzykowne. Powiedziałem: "zostajemy tutaj i zaraz zaczynamy gospodarować”.

Jedno pomieszczenie biblioteczne duże zawalone było książkami, które pozrzucane były z półek. Ale tutaj woźny obserwatorium, Niemiec, zmontował łóżka i mimo mrozu – rozbite były przecież szyby – ulokowaliśmy się na noc. Na drugi dzień rano ułożyliśmy się, że będą po kolei oddawać nam poszczególne pomieszczenia, zabierając uprzednio z nich wszystko co jest ich własnością, względnie im podlega. Pierwsza biblioteka niby już została opróżniona, gdy w tym stuki do drzwi. Przybiega jeszcze raz ten sam oficer i mówi: "jeszcze coś, jeszcze coś zapomnieliśmy". Wpada do środka, odsuwa książki i wyciąga zapomniane butelki z wódką, poza książkami. No, oczywiście, że to wolno było wziąć. To nie jest przecież potrzebne.

I tak stopniowo pomieszczenie za pomieszczeniem przechodziło w nasze ręce. Od razu trzeba było robić porządek, własnymi siłami przede wszystkim. Ale do dyspozycji dostałem od rektora Kulczyńskiego od razu oddział Niemców, którzy chętnie zgodzili się na pracę, bo im zapewniłem przydział chleba, który decydował o rzetelnym oddaniu się pracy. Ci Niemcy to nie tylko wykonywali pracę, ale byli doradcami. Zdradzali gdzie jest coś potrzebnego, co może służyć jeszcze obserwatorium, co można wyszabrować w pomieszczeniach. I w ten sposób powoli obserwatorium się odbudowywało. Jeden jeszcze wyjazd do Krakowa był potrzebny, żeby przywieźć szyby. W ciągu dwóch tygodni obserwatorium było już oszklone i gotowe do dalszej pracy.

Ale obserwatorium miało filię swoją w Białkowie. W dokumentach znalazłem wszystkie informacje o tym jak się tam dostać, co tam jest. Od rektora Kulczyńskiego dostałem samochód i eskortę studencką z karabinami i z dymiącego, pełnego zgliszcz Wrocławia, wyruszyliśmy szosą w tę drogę kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia w stronę Rawicza do Wińska i stamtąd do Białkowa. Przyjechaliśmy tam. Jakieś dzieci się kręciły, które potwierdziły nam, że to jest obserwatorium.

Wreszcie dotarliśmy do oficera wojsk, który tam rezydował. Oficer niesłychanie sympatyczny. Chętnie nam wszystko udostępnił, gdy zobaczył dokumenty. Stwierdziliśmy, że świeże jeszcze zgliszcza są w ogrodzie, po książkach z biblioteki wyrzuconych na stos na ogień bo były drukowane gotykiem. Stwierdziliśmy szczątki rozbitego obiektywu w postaci szczerbów szklanych. Ale instrumenty stały. Zabezpieczyliśmy co się tylko dało. No i wypadało wracać.

Ale wracać do Wrocławia z gołymi rękami ze wsi to nie dobrze. Wiedziałem, że mają tam spore stada bydła. Do oficera zwróciłem się, żeby nam dał jedną krowę, bo we Wrocławiu nie ma ani jednej krowy. No, nie łatwo było z nim na ten temat rozmawiać. Przecież był skrępowany przepisami. Ale znalazłem sposób. Jeszcze we Wrocławiu zaopatrzyłem się w akordeon, który kupiłem na placu Grunwaldzkim za jeden mój kapelusz pilśniowy. I ten akordeon dałem mu do wypróbowania. Siadł. Zagrał. Był zachwycony. Po prostu uderzyło to w jego uczucie, chwyciło za serce. Za nic nie chciał się z akordeonem rozstać. Ja powiedziałem, że tylko za krowę akordeon mu zostawiam.

W końcu kazał wyważyć drzwi od obory. Położył je jako pochylnia do samochodu ciężarowego naszego i wyprowadzili jedną krowę, którą ustawiliśmy w środku samochodu wśród tych chłopców z ochrony wojskowej studenckiej. I tę krowę naturalnie nakryliśmy czym prędzej płachtą, żeby nie było znać, że wieziemy krowę, bo przecież przez te pustkowia, przez które jechaliśmy, bezpiecznie przewieźć można tylko było w ukryciu, bo gdyby jakikolwiek posterunek zobaczył nas z krową – nie mieliśmy żadnej legitymacji dla niej – od razu by nam ją skonfiskowano. A przecież to był najcenniejszy nabytek dla miasta Wrocławia.

Pędem całym wjechaliśmy mijając posterunki, nie zatrzymując się, do Wrocławia i wjechaliśmy przez plac Grunwaldzki biegiem, mimo że obowiązywała tam kontrola. Pełnym gazem dojechaliśmy do obserwatorium i tam czym prędzej krowę ulokowaliśmy w magazynie garażowym. Krowa ta okazała się nieoceniona. Trawy dookoła w obserwatorium było dość jeszcze. Koszono ją, podawano krowie, która w tajemnicy tam tkwiła. Ale codziennie ta krowa dostarczała sporo mleka, z którego znaczna część szła do rektora Kulczyńskiego dla niemowląt rodzin uniwersyteckich. Rzeczywiście była to pierwsza krowa we Wrocławiu. Nieoceniona właśnie przez długie miesiące.

Krowa ta przestała istnieć, bo przy którymś wyjeździe do Krakowa zostawiłem zastępstwo w obserwatorium i gdy wróciłem zastępca powiedział mi: "trzeba było krowę zarżnąć, bo chorowała". Ale właściwa przyczyna to właśnie była jeszcze większa potrzeba mięsa przez wszystkich innych w otoczeniu obserwatorium i kłopot z utrzymaniem tego bydlęcia w zamkniętym garażu. W ten sposób obserwatorium zaczęło funkcjonować.

Jeszcze w dokumentach znalazłem wiadomość o filii obserwatorium w Winthouku. Winthouk położony jest w dawniejszej kolonii niemieckiej w południowo-zachodniej Afryce, na południe od Angolii. Postanowiłem i po to sięgnąć. Zwróciłem się do rektora Kulczyńskiego, który zgodził się na to, że da mi potrzebne dokumenty, żebym odbył podróż. Oczywiście w tych powojennych warunkach jakimś okrętostopem, bo trudno było myśleć o jakiejś normalnej, luksusowej podróży, tam do Afryki, by rękę położyć na tych instrumentach z inwentarza obserwatorium wziętych, które tam były ulokowane.

Wszystko już może poszło by i w tym kierunku, chociaż nie łatwe to było zadanie, ale prof. Rybka wrócił 15-go października i przestałem już działać. Przekazałem prof. Rybce obserwatorium i to co przygotowałem w międzyczasie. Ten Winthouk został zlikwidowany przez Anglików. Pan Skoberla, który tam działał i obserwował, z którym korespondowałem, gdzieś zniknął i nie wiem co się z nim stało. Instrumenty przepadły dla Polski.

Jeszcze w obserwatorium był warsztat wojskowy. Ciągle kręciły się komisje kontrolne, które gotowe były by ten warsztat zabrać. W Krakowie w tym czasie działał warsztat Zakładu Aparatów Naukowych. Potrzebna była frezarka, którą przewiozłem w pewnej chwili do Krakowa, z tym żeby ją zwrócić później do Wrocławia. Rzeczywiście ona w Krakowie służyła do odbudowy różnych przyrządów i w końcu wróciła później do Wrocławia. Obserwatorium Wrocławskie zaczęło działać pod rządami prof. Rybki i rozwinęło się jak wiemy doskonale. Jeszcze pewną ilość kopii sprawozdań korespondencji z tych czasów mam u siebie i mógłbym służyć w razie potrzeby.

****


Tadeusz Banachiewicz – Notaty codzienne od 1-go stycznia 1932 r. kaj.I.
[w tym kajecie do 30 kwietnia 1936 r.]

Rok 1932.

Styczeń 3. Postanawiam notować w tej książce wszelkie ważniejsze, a nawet i mniej ważne wydarzenia, dotyczące Obserwatorjum Krakowskiego, moich prac etc. Bezpośrednią pobudką do tego stało się wczoraj mnie oświadczenie asystenta Kordylewskiego, który zrezygnował ze swego stanowiska. Kordylewski notował w swoim notesie wydarzenia, dotyczące Obserwatorjum, wobec czego w razie potrzeby on mnie informował o przeszłości, do której nieraz wypada wracać. Wogóle Kord. (K.K.) miał dla mnie wielkie znaczenie, a to dzięki bystrości i intelligencji. Odchodzi, bo chce tego jego młoda, głupia żona. Jest ona urażona na mnie z tego powodu że w roku 1930 nie zgodziłem się na to, by pracowała u męża w pracowni Obserwatorjum, uważając, że obecność żon w biurze nie jest pożądana, gdyż może doprowadzić do niepotrzebnych zatargów. Ale ona śmiertelnie się o to obraziła, i postanowiła się mścić - zwyczajem krakowskim. Nigdzie dotychczas nie spotkałem takiego mściwego narodu, jak krakowianie. Rezygnacja K.K. jest aktem zemsty ze strony jego żony. Chodzi jej o to, by na mnie spadło odium rzekomej nieumiejętności współpracy z ludźmi, a więcej jeszcze o to, żeby mnie pozbawić tak wydatnej pomocy jaką miałem ze strony jej męża. Coprawda w ostatnich czasach pożyteczność działalności K.K. znacznie spadła; datuje się to właściwie od czasów jego narzeczeństwa. Wtedy miał on kilkumiesięczny urlop na swoje prace i studja, ale skorzystał z niego w taki sposób, że spacerował z narzeczoną. Później sam się do takiego zmarnowania udzielonego mu czasu przyznał.

****












...