Artykuły Prasowe


Z fantazją barona Münchhausena - o Kazimierzu Kordylewskim, najbardziej znanym krakowskim astronomie


Rok 1968. Potrafił też prowadzić skutecznie obserwacje bez użycia instrumentów


Rok 1971. Ze sprowadzonym z USA kawałkiem Księżyca



- Mawiał, że astronom, czyli człowiek zajmujący się gwiazdami, musi chodzić twardo po ziemi - wspomina astronom dr Jan Mietelski, wieloletni współpracownik i przyjaciel Kordylewskiego.

- Na egzaminie wstępnym ostrzegał zdających, że astronomia nie jest sposobem na zarabianie pieniędzy. Należy się jej poświęcić lub zrezygnować - tak zapamiętał pierwsze spotkanie z Kazimierzem Kordylewskim, jego późniejszy doktorant, prof. Jerzy Kreiner.

- Za komuny

pisano o ojcu "syn szewca".

Mój dziadek wcale szewcem nie był, tylko miał elegancki sklep obuwniczy w Poznaniu, sprowadzał buty z Paryża dla eleganckich pań - zaprzecza Leszek Kordylewski, najmłodszy syn, biolog pracujący w USA.

Kazimierz Kordylewski urodził się w Poznaniu, krakowianinem został z wyboru. W Krakowie od 1924 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim kontynuował studia astronomiczne i podjął pracę w Obserwatorium Astronomicznym UJ, kierowanym wówczas przez prof. Tadeusza Banachiewicza.

Obserwatorium przy ul. Kopernika 27 na wiele lat stało się jego domem. Tu zamieszkał z żoną Jadwigą Pająkówną, pierwszą kobietą studiującą astronomię na UJ. Tutaj wychowywali czworo dzieci: Jerzego, Zbigniewa, Wandę i Leszka.

- To był mój dom rodzinny.

Na górze były gwiazdy, a na dole życie

- wspomina dzieciństwo Leszek Kordylewski. - Ojciec wracał z pracy, z obserwatorium, z jednym okiem zamkniętym. Dlaczego? Lunety mają jeden wziernik i podczas obserwacji jedno oko musiało być zamknięte.

- Zawsze podkreślał, że oko jest znakomitym instrumentem badawczym. Ostatnie 30 lat to ogromny postęp techniki obserwacyjnej. Obecnie w astronomii profesjonalnej oko nie jest wykorzystywane do obserwacji - mówi prof. Jerzy Kreiner.

- Miał kult oka. Jego praca naukowa polegała na patrzeniu w niebo, a nie na klisze fotograficzne. Jedno oko było do czytania i robienia notatek, a drugie do patrzenia na gwiazdy - dla syna Leszka to było oczywiste. - Też muszę widzieć, nie tylko na monitorze - przyznaje.

W 1925 r. Kazimierz Kordylewski, jeszcze jako student, odkrył w gwiazdozbiorze Kruka nieznaną do tej pory gwiazdę zmienną nazwaną później T Corvi. - Nie została odkryta wcześniej, bo była czerwona. A płyty fotograficzne nie są wrażliwe na czerwone światło. Nie było jej w atlasach, nie została sfotografowana. Kordylewski ją wypatrzył... przez lunetę - wyjaśnia profesor Kreiner.

W tym domu rytm życia wyznaczały gwiazdy.

- Wydawało się, że w ogóle nie sypia - mówi Jan Mietelski, jego student, a później współpracownik. - Działał do późnej nocy, a o szóstej rano już znowu był w obserwatorium. Zawsze miał czas dla studentów. O każdej porze można było przyjść z problemem. Nie wypadało tylko przychodzić między 14 a 17, bo wtedy spał.

Przy ul. Kopernika 27 nie ma już obserwatorium. To zresztą było złe miejsce do obserwacji nieba. Na okolicznych ulicach wszystkie lampy miały czarne osłony, aby ich światło nie przeszkadzało astronomom w obserwacji nieba. Osłony nie pomagały, gdy niebo rozjaśniała łuna od wielkich pieców Nowej Huty.

Profesor Banachiewicz szukał nowego miejsca pod obserwatorium. Z początkiem lat 50. władze UJ przejęły od wojska poaustriacki fort Skała za Laskiem Wolskim. Ale dopiero jubileusz uniwersytetu w 1964 r. sprawił, że znalazły się pieniądze na budowę obserwatorium. Pod koniec lat 70. astronomia zwolniła pomieszczenia przy Kopernika i przeniosła się na Bielany.

- Kordylewski miał duży udział w uruchomieniu pierwszego w Polsce radioteleksopu, który 30 czerwca 1954 r. był wykorzystany do obserwacji zmian radiopromieniowania słonecznego podczas zaćmienia słońca - przypomina profesor Kreiner.

Doceniając zdolności organizacyjne Kordylewskiego, profesor Banachiewicz oddał w jego ręce obserwatorium.

- Była między nimi relacja mistrz-uczeń. Różnica wieku i temperamentu. Banachiewicz powolny, dostojny, a ojciec młody, dynamiczny - opisuje Jerzy Kordylewski, najstarszy syn.

- Profesora Banachiewicza uważał za geniusza.

Był twórcą rachunku krakowianowego, rodzaju rachunku macierzowego znakomicie wówczas ułatwiającego obliczenia astronomiczne - mówi Leszek Kordylewski. Banachiewicz nie mógł jednak liczyć na życzliwość władz za życia, więc tym bardziej po śmierci.

- Kordylewski szanował prof. Banachiewicza i uważał, że powinien spoczywać w panteonie wielkich Polaków na Skałce. Walczył o to wszystkimi możliwymi sposobami - twierdzi profesor Kreiner.

- Uczestniczyłem w 1954 r. w pogrzebie profesora Banachiewicza na cmentarzu Rakowickim i pamiętam, że do grobu wkładano dwie trumny, jedna w drugiej. To było specjalne zabezpieczenie, ojciec wiedział już wtedy, że nastąpi ekshumacja - wspomina Leszek.

Gdy na Skałce spoczął wielki aktor Ludwik Solski, Kordylewski podjął w uzgodnieniu z ojcami paulinami, kustoszami sanktuarium, zdecydowane działania. - Nikogo nie wtajemniczał. Jakby szukał poparcia władz, to nic by nie zdziałał - mówi Jan Mietelski.

- Dokładnie zapamiętałem datę ekshumacji: 11 listopada 1955 r. o g. 7 rano. Byłem jednym z sześciu świadków. Trumna została okryta biało-czerwonym sztandarem, w przeszklonej furgonetce przewieziona na Skałkę i umieszczona w przygotowanym sarkofagu - opowiada doktor Mietelski.

Kilkanaście dni później, 20 listopada, na Skałce odbył się powtórny pogrzeb profesora Banachiewicza. Skromny kondukt, delegacji UJ przewodził prorektor prof. Henryk Niewodniczański, przeszedł od bramy klasztornej do krypty zasłużonych.

- Zaproszenia na uroczystość, wystosowane przez uniwersytet, nie mogły mieć elementów religijnych. Ojciec ułożył więc na zaproszeniu tekst... na kształt krzyża. Zanim się cenzura połapała, zaproszenia zostały już porozsyłane - wspomina ten epizod syn Leszek.

Władze uczelni nie mogły mu tego darować. Rektor prof. Teodor Marchlewski podkreślał, że była to prywatna inicjatywa docenta Kordylewskiego. Po paru miesiącach odbyła się rozprawa dyscyplinarna przed senacką komisją UJ. - Kordylewski śmiał się: "Co mi zrobią?". Rzeczywiście, nie został zawieszony i sprawa rozeszła się po kościach - wspomina doktor Mietelski.

- Teraz, z perspektywy czasu sądzę, że chciał zrobić coś, co uważane było za niemożliwe. Duch w narodzie nie ginął właśnie dzięki takim postaciom. Działania na przekór głupocie władzy zawsze są ważne - uważa Leszek.

- Ojciec przez całe życie

wzorował się na baronie Münchhausenie.

Robił rzeczy zdawało się wówczas niemożliwe. Za swoją patronkę uważał świętą Ritę od spraw beznadziejnych - mówi syn Leszek.

Niekonwencjonalnymi działaniami zaskakiwał ludzi i szokował władzę. Tak jak wtedy, gdy w środek komunistycznego mrowiska wrzucił "kamień z Księżyca".

Leszek Kordylewski: - Ojciec nigdy nie był w USA, ale miał amerykański styl: był przebojowy, otwarty, pewny siebie. Dzięki jego osobistym kontaktom przez ambasadę amerykańską do Polski trafił w 1971 r. fragment skały z Księżyca, przywieziony przez astronautów. Kamień wielkości orzecha był zamknięty pod kloszem, żeby nie można go było dotknąć.

Pokaz miał być oficjalny, w Muzeum Geologicznym przy ul. Senackiej. Ekspozycja była zorganizowana po amerykańsku, z rozmachem. Znajdowały się na niej modele rakiet, fotografie, historia badań kosmosu.

- Kolejka była na pół Grodzkiej - wspomina doktor Mietelski.

Zaraz po otwarciu do władz trafił donos o amerykańskiej fladze - że Kordylewski pokazuje emblematy wrogiego mocarstwa. Wystawę zamknięto.

- Nasze mieszkanie zmieniło się w prywatne muzeum. Meble były pokryte niebieskimi prześcieradłami, a kamień stał na stole w jadalni, gdzie normalnie jedliśmy zupę i pierogi - wspomina Leszek.

Doktor Mietelski: - Władze zgodziły się, by pokaz odbywał się dla członków Polskiego Towarzystwa Astronautycznego. Każdy, kto chciał zobaczyć "autentyczny kamień z Księżyca", jak anonsowała prasa, musiał zapisać się do Towarzystwa. Przy wejściu podpisywali deklaracje. Liczba członków wzrosła wtedy do paru tysięcy.

- Parzyłem przez okno, to nie była zwyczajna kolejka, te tłumy przypominały pielgrzymkę do relikwii. Wszystko to w atmosferze nadziei, że gdzieś tam jest inny świat. Pozwalał ludziom oderwać się od codziennych problemów. Ponad systemami, ponad granicami, przenosił ich w inny wymiar - tak pamięta tamte pokazy syn Kordylewskiego. Pamięta też, że wydarzenie przysporzyło ojcu wrogów. Nie zmienia to faktu, że o docencie Kordylewskim mówił wtedy cały Kraków.

- Uważał, że astronomię trzeba popularyzować. Gdy słyszał utyskiwania, że astronomia traci popularność, zaproponował, żeby monopol spirytusowy wypuścił wódkę Kopernik. Skoro społeczeństwo jest pijące, to właśnie tak najlepiej do ludzi trafić. Wyszedł w tym jego instynkt kupiecki i specyficzne poczucie humoru - opowiada doktor Mietelski.

- Oczywiście, robił to kosztem czasu przeznaczonego na badania - dodaje Jerzy Kordylewski.

Z obserwatorium przy ul. Kopernika wiąże się historia ukrycia w czasie okupacji

zabytkowych instrumentów astronomicznych,

w tym arabskiego astrolabium z XI w.

- Mało kto wie, że zostały uratowane przez mojego ojca - mówi Leszek.

Przed wojną w obserwatorium były częste przyjacielskie wizyty astronomów z Niemiec. Bardzo interesowali się astrolabiami, które na drugim piętrze miały specjalną gablotkę. Gdy tylko wojska hitlerowskie wkroczyły do Krakowa, Niemcy zaczęli rozpytywać o astrolabia. Nie znaleźli ich.

- Ojciec, zapewne w porozumieniu z profesorem Banachiewiczem, dyrektorem obserwatorium, ukrył je w piwnicy - twierdzi Leszek.

Tak zapamiętał to Jerzy: - W piwnicy wykonano głęboki wykop. Na samym dnie były astrolabia, przykryte warstwą ziemi, a wyżej... butelki z winem domowej roboty. Twierdził, że Niemcy wykopią alkohol, upiją się i nie będą szukać dalej.

Innego zdania jest doktor Mietelski. - Gdyby znaleźli, kopaliby dalej, by znaleźć więcej.

Na szczęście nie doszło do weryfikacji, kto miał rację. Po okupacji astrolabia powróciły na swoje miejsce. Trzeba było fantazji Kordylewskiego, by tak cenne zabytki ukrywać w zajętym przez Niemców obserwatorium.

Parę lat po wojnie, w czerwcu 1949 r. podczas Dni Krakowa, Kazimierz Kordylewski zorganizował wspólnie z Władysławem Horbackim, pod egidą Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, pokaz wahadła Foucaulta w kościele św.św. Piotra i Pawła. Doświadczenie udowadniało, że Ziemia kręci się nie tylko wokół Słońca, ale także obraca wokół własnej osi.

Jak na tamte czasy to był prawdziwy show. "Starsi i młodzi, grupy harcerek i wycieczki szkolne przyglądają się jak prof. dr Kordylewski (...) przepala linkę i uruchamia wahadło" - pisano w sprawozdaniu prasowym. Na ustawionym obok globusie, za pomocą figurki "obserwatora" i wahadełka, Kordylewski demonstrował zasadę doświadczenia.

- Był świetnym dydaktykiem, prowadzone przez niego zajęcia nie były monotonne. Wykładał według dewizy: "Bawiąc - uczyć, a ucząc - bawić". Podczas opisywania układu planetarnego posługiwał się pomarańczą i orzechem - przypomina Leszek.

Największy rozgłos - chociaż niewielu wiedziało, że to zasługa docenta Kordylewskiego - przyniosła nadawana z Krakowa

audycja "Sygnał czasu".

Stało się to za sprawą jego żony, która zwróciła uwagę, że sygnał czasu spóźnia się o... 10 minut. Zdenerwowany astronom dowiedział się w rozgłośni, że spiker podaje czas na podstawie wskazówek starego budzika.

Kordylewski opracował scenariusz audycji "Sygnał czasu", w której dźwięk oznaczający godzinę 12 nadawany był z obserwatorium. Po raz pierwszy słuchacze Polskiego Radia usłyszeli ją 12 lutego 1946 r. Na wieży kościoła Mariackiego ustawiono mikrofony i w eter popłynął - wystukiwany kluczem do nadawania alfabetem Morse'a - sygnał, głos dzwonu, a na końcu hejnał i oczywiście skrzypienie podłogi, gdy strażak podchodził do okienka.

Zegary znajdowały się na drugim piętrze obserwatorium przy ul . Kopernika. - Ojciec pozwalał mi czasem wejść do tego pokoiku. Było w nim jak w jaskini. Nieogrzewany, ze stałą temperaturą - wspomina Leszek. Przed południem była gorąca linia z Radiem - zgłaszał się i konferansjer: "Tu Kraków. Zbliża się godzina 12. Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie poda czas z dokładnością do pół sekundy (...)".

"Najpierw przez kilka minut, synchronizując ruchy z tykaniem zegara, przygotowywał, regulował swoją rękę, wyglądało to, jakby dyrygował orkiestrą" - opisywał dziennikarz Kordylewskiego.

- Tak, czuł się jak dyrygent, który dyryguje całą Polską, która w tym momencie słucha i reguluje zegarki - wspomina Leszek.

Gdy uderzał w klucz, następowało rozczarowanie - dźwięk był suchy: pstry, pstryk. Dopiero na antenie zostawał przetwarzany. Podczas demonstracji wycieczkom śpiewał: bip, bip - imitując sygnał z radia.

Sygnał nadawali na zmianę astronomowie. Doktor Mietelski nauczył tego asystentkę w obserwatorium. - Uważałem, że jest to prosta czynność, której nie musi wykonywać fachowy astronom - tłumaczy. "Następnym razem to mi pan kogoś z ulicy przyprowadzi" - oburzał się docent Kordylewski.

- On celebrował tę czynność. Było w tym trochę szamaństwa - wyjaśnia doktor Mietelski.

Dobrze wyczuwał znaczenie miejsca i chwili.

W komnacie wawelskiej, udekorowanej arrasami, podczas koncertu z cyklu "Wieczory wawelskie" obok kwartetu madrygalistów z Madrytu występował jako gość Kazimierz Kordylewski. Opowiadał o swoim odkryciu:

pyłowych księżycach Ziemi.

- Chociaż w nauce występowały pod nazwą Obłoki Kordylewskiego, pragnął, by nazywano je Księżycami Polskimi - najstarszy syn, Jerzy Kordylewski, wyciąga z rodzinnego archiwum zaproszenie na koncert.

Chociaż teoretycznie powinny istnieć, to o skupiskach materii w układzie Ziemia-Księżyc astronomowie nic nie wiedzieli. Siły są za małe, by utrzymać większy obiekt kosmiczny. Gromadzą się tam tylko pyłki. Było niezwykłe, że odkrył tak duże obiekty kosmiczne w takiej bliskości Ziemi. Kiedy Księżyc jest jasny, to zagłusza je swoim blaskiem.

- Zwykle astronomowie szukali idealnych warunków do obserwacji. Ojciec sprytnie wymyślił, że należy prowadzić obserwacje, kiedy Księżyc zachodził albo tuż przed wschodem - wyjaśnia Leszek.

Kordylewski odkrycia dokonał w 1961 r. Warunki krakowskie, ze względu na zadymienie i światła miasta, nie pozwalały na prowadzenie obserwacji. Jeździł więc w Tatry, obserwował z Kasprowego Wierchu, z Łomnicy. Dla potwierdzenia swoich spostrzeżeń organizował wyprawy do strefy równikowej.

- Płynąłem statkiem dwa i pół miesiąca, rozeznając, czy warunki nadają się do obserwacji. Stwierdziłem: Jest kompletna ciemność, a światła pozycyjne w niczym nie przeszkadzają - wspomina Leszek.

Kordylewski zorganizował na statkach handlowych polskich linii oceanicznych trzy ekspedycje w rejon Afryki Wschodniej (w 1966, 1973 i 1974 r.). - Uczestnicy byli amatorami, członkami Towarzystwa Astronautycznego. Porwani jego entuzjazmem do przygody. Ich oczy stały się instrumentami optycznymi - opowiada Leszek.

Leżeli w nocy na leżakach i wpatrywali się w niebo. Nie wiedzieli, gdzie mają być rozjaśnienia. Obserwacje wrysowywali na mapki nieba. Nałożone na siebie kalki pokazywały skupienia.

W Polsce do rewelacji Kordylewskiego odnoszono się sceptycznie. Zafascynowane technologią i instrumentami autorytety nie dowierzały Kordylewskiemu. - Było w tym pewnie i trochę zawiści, każdy chciał być wielki, a tu coś wielkiego zrobiono niemal metodami chałupniczymi - wspomina Leszek.

Sceptyczny był też doktor Jan Mietelski, przyjaciel Kordylewskiego. - Nie dowierzałem. Pytałem astronautów amerykańskich: Czy uważają, że materia pyłowa na orbicie jest tak gęsta, że można ją zaobserwować gołym okiem? Zaprzeczyli.

- Uwierzyłem, gdy kolega astronom Maciej Winiarski ze Stacji Obserwacyjnej w Bieszczadach udowodnił metodami fotograficznymi, że obłoki jednak da się zobaczyć z Ziemi - przyznaje.

Odkrycie Kordylewskiego jest często cytowane w pracach naukowych..., ale nie tylko.

Poeta Zbigniew Jerzyna opublikował w 1967 r. w "Miesięczniku Literackim" wiersz zatytułowany "Obłok Kordylewskiego".

(...) Tu jest nasze królestwo - lśnią diamenty nocy.

W oczach naszych się skupia Ziemi kres i Nieba.

Śmierć nas prowadzi co dzień w jasny pierścień pyłu.

Odkryte księżyce w wyobraźni poety stały się celem oczyszczającej wędrówki człowieka po śmierci.

Z brudu, z cierpień obmyty - człowiek się przemienia

ponad Ziemią - w światło kojące.

- Przerastał system, w którym musiał pracować. To była część jego przekory. Im więcej miał przeszkód, tym więcej energii do ich pokonania. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby wybrać wolność, wyjechać za granicę - twierdzi syn Leszek.

Władze nie darowały mu inicjatywy, że "bez wiedzy i zgody uczelni" zorganizował transmisję radiową, doprowadził do złożenia prochów profesora Banachiewicza na Skałce...

- Miał zaciętych wrogów, którzy go tępili. Utrącano jego awans, pozostał

do końca życia docentem

- wspomina Leszek.

- Docent Kordylewski nie wszystkim się podobał, nie wszystkim odpowiadało, że mówił w oczy prawdę. Nigdy nie był dyrektorem obserwatorium. Względy pozamerytoryczne sprawiły, że jego awans profesorski z roku na rok był odkładany. I kiedy wreszcie nastąpił, to był rok, gdy odchodził na emeryturę, i ministerstwo odmówiło rozpatrywania sprawy - przypomina profesor Kreiner.

- Każda wybitna osobowość ma wrogów. Ukuto nawet określenie "kordylewszczyzna". Krytykowano go za instynkt kupiecki, za to, że potrafił zdyskontować to, co robił. Uważano, że przy okazji popularyzowania astronomii popularyzuje swoją osobę - tak opisuje nastawienie do Kordylewskiego niektórych kolegów i przełożonych doktor Mietelski.

Ani on, ani inni rozmówcy nie chcą wymieniać ich nazwisk. - To dawne dzieje - twierdzą.

Tylko w archiwum domowym jest fotografia namiotu stojącego przed obserwatorium na Skale. Rozbił go Kordylewski w proteście. Gdy był już na emeryturze, młodsi koledzy usunęli jego rzeczy z pokoju. Nie był potrzebny.

"(...) Czy jestem docentem, czy profesorem, to i tak w świecie nauki nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko konkretna praca" - mówił do dziennikarza "DP", indagowany o karierę naukową.

Zarzucano mu, że zajmuje się tematami marginesowymi naukowo, posługuje metodami niezbyt wyrafinowanymi, a także to, że popularyzuje na gorąco wyniki swoich badań... na łamach prasy. Złośliwie mawiano, że swoje odkrycia publikuje w czasopiśmie naukowym "Echo Krakowa".

- Ojciec się tym nie przejmował. Wierzył w potęgę mediów. Miał z dziennikarzami dobre układy. Popularyzację nauki czy to w prasie, czy w radiu traktował jako przemycanie idei. Nie była to tylko opowieść o planetach, mgławicach - to było przekazywanie wartości. Astronomią podkopywał system... - uważa dzisiaj Leszek Kordylewski.

- W nauce Kazimierz Kordylewski ma trwałe miejsce jako znakomity obserwator. Był ostatnim astronomem romantykiem. W astronomii dokonanie obserwacji jest rzeczą niepowtarzalną. Jeżeli było całkowite zaćmienie Słońca, to identycznego już nigdy nie będzie, będą podobne, ale nie identyczne. Dorobek związany z obserwacjami jest bezcenny. To dotyczy gwiazd zmiennych w szczególności gwiazd zaćmieniowych - twierdzi prof. Jerzy Kreiner.

- Jego obserwacji było pewnie ponad 50 tys. Przez kilkadziesiąt lat wydawał dodatek do "Rocznika Astronomicznego", który zawierał wyniki obserwacji gwiazd zmiennych. We wszystkich obserwatoriach z tego korzystano - mówi Jan Mietelski.

- Był kawalarzem i robił wiele rzeczy na przekór wszystkim i wszystkiemu - tłumaczy Leszek.

"Droga do powodzenia polega na znalezieniu innych, nowych rozwiązań, a nie na powtarzaniu tego, co robią inni" - cytuje Kordylewskiego prof. Jerzy M. Kreiner.

- Miał charyzmę, przyciągał ludzi, pozytywnych ludzi. Karierowicze bali się go. Dla mnie i dla wielu był wzorem nieugiętego człowieka, prawego, z zasadami, a mimo to z sukcesem - przyznaje syn Leszek.

"Chyba najstraszniejsze na tym drugim świecie to jest to wieczne odpoczywanie" - powiedział kiedyś docent Kordylewski do doktora Mietelskiego, ślęczącego nad obliczeniami.

Zmarł nagle w 1981 r. w sklepie, gdy stał w kolejce.

Andrzej Stawiarski

































Artykuł: Panorama 18 z 1975r.



Kto ukradł księżycowe kamienie?

Piotr Cieśliński, AP


Amerykanie nie mogą doliczyć się skał, które astronauci przywieźli ze Srebrnego Globu. Na czarnym rynku cena grama Księżyca sięga nawet miliona dolarów.


Afera wybuchła pod koniec sierpnia. Holenderskie muzeum narodowe odkryło, że księżycowy kamień w jego zbiorach wcale nie pochodzi z Księżyca. Eksperci orzekli, że to kawałek skamieniałego drzewa, a te - jak wiadomo - nigdy nie rosły na naturalnym satelicie Ziemi. Został podmieniony? Okaz od dawna wzbudzał podejrzenia, bo był rozmiaru dojrzałej śliwki, podczas gdy NASA rozdawała próbki wielkości ziarnka ryżu. Większe głazy Agencja trzyma w sejfach w centrum kosmicznym im. Johnsona w Houston w Teksasie oraz w bazie lotniczej Brooks w San Antonio. I wypożycza tylko do badań naukowych.

Z wypraw na Księżyc astronauci sprowadzili na Ziemię 2415 skał ważących w sumie blisko 382 kg. Kilkaset okruchów (ważących od 0,05 do 1,1 g) zatopiono w przezroczystym plastiku. Na początku lat 70. administracja prezydenta Nixona rozdawała je jako symbol amerykańskiego triumfu. Trafiły do blisko 130 krajów świata.

Gdy loty na Księżyc przerwano i stało się jasne, że przez długie dekady nikt tam nie wróci, księżycowe skały stały się niebotycznie drogie. I zaczęły kusić złodziei.

W 2002 r. okradziono sejf zawierający 285 g skał ze Srebrnego Globu, które NASA wyceniła na blisko 1 mln dol. (szybko je jednak odzyskano). Cztery lata wcześniej agentom udającym kolekcjonerów zaoferowano kupno fragmentu księżycowej skały za 5 mln dol.

Okazało się, że była to oryginalna pamiątkowa próbka, którą swego czasu Nixon podarował Hondurasowi. Jak trafiła na czarny rynek, nie wiadomo. To wtedy Amerykanie zaczęli tropić swoje księżycowe kamienie. Jak wynika ze śledztwa Josepha Gutheinza, agenta, który prowadził sprawę honduraskiej skały, nieznany jest los wielu kawałków. Ten podarowany Malcie skradziono w 2004 r. Nikaraguański zaginął w 1979 r., po dojściu sandinistów do władzy. Okruch, który był w rękach przywódcy Hiszpanii gen. Franco, zniknął po jego śmierci (wnuk twierdzi, że rodzina go nie sprzedawała). Tak samo rozpłynęła się księżycowa drobina należąca do przywódcy Rumunii Nicolae Ceausescu.

Księżycowe skały trafiły też do Polski.

Jedną z nich - dar załogi statku Apollo 11 - papież Paweł VI podarował kardynałowi Wojtyle, a ten w latach 70. przekazał kościołowi w Nowej Hucie. Do dziś znajduje się w drzwiczkach tabernakulum kościoła. Także olsztyńskie Planetarium może się pochwalić okruchem księżycowego gruntu.

Inny kamień był w Polsce przejazdem. Sprowadził go przez ambasadę USA słynny krakowski astronom Kazimierz Kordylewski w 1971 r. Jego ekspozycja w Muzeum Geologicznym wywołała takie zainteresowanie, że władze niemal natychmiast ją zamknęły - po donosie, że Kordylewski pokazuje emblematy wrogiego mocarstwa. Ten prezentował więc kamień w swoim mieszkaniu, do którego ustawiały się długie kolejki. - Tłumy przypominały pielgrzymkę do relikwii. Wszystko w atmosferze nadziei, że gdzieś tam jest inny świat. Mieszkanie zmieniło się w muzeum. Meble były pokryte niebieskimi prześcieradłami, a kamień stał na stole w jadalni, gdzie normalnie jedliśmy zupę i pierogi - wspominał jego syn Leszek.

Władze zgodziły się tylko na pokaz dla członków Polskiego Towarzystwa Astronautycznego. Dlatego każdy, kto chciał zobaczyć "autentyczny kamień z Księżyca", jak anonsowała prasa, musiał przy wejściu podpisać deklarację członkostwa. Liczba członków PTA wzrosła wtedy do tysięcy.

- To nie była drobina, ale kawałek wielkości pięści zabezpieczony szklanym kloszem - mówi Jerzy, drugi syn profesora Kordylewskiego. Co się z nim stało? - Wrócił do USA, o ile pamiętam, ojciec go tylko wypożyczył.

Gdzie zaś zniknął księżycowy kamień Holendrów, od którego zaczęła się cała wrzawa? Być może nigdy go nie było. Holenderskie muzeum dostało ten okaz w latach 90. w spadku po b. premierze Holandii Willemie Dreesie. Ten zaś dostał go od ambasadora USA w 1969 r., tuż po pierwszym locie na Księżyc.

Według wnuka Dreesa był on wtedy już prawie ślepy i głuchy: - Musiał nie dosłyszeć, co dostaje, może sam wymyślił pochodzenie kamienia.


Źródło:
Gazeta Wyborcza
http://wyborcza.pl/1,76842,7039007,Kto_ukradl_ksiezycowe_kamienie_.html


...

I zaczęły kusić złodziei.

W 2002 r. okradziono sejf zawierający 285 g skał ze Srebrnego Globu, które NASA wyceniła na blisko 1 mln dol. (szybko je jednak odzyskano). Cztery lata wcześniej agentom udającym kolekcjonerów zaoferowano kupno fragmentu księżycowej skały za 5 mln dol.

Okazało się, że była to oryginalna pamiątkowa próbka, którą swego czasu Nixon podarował Hondurasowi. Jak trafiła na czarny rynek, nie wiadomo. To wtedy Amerykanie zaczęli tropić swoje księżycowe kamienie. Jak wynika ze śledztwa Josepha Gutheinza, agenta, który prowadził sprawę honduraskiej skały, nieznany jest los wielu kawałków. Ten podarowany Malcie skradziono w 2004 r. Nikaraguański zaginął w 1979 r., po dojściu sandinistów do władzy. Okruch, który był w rękach przywódcy Hiszpanii gen. Franco, zniknął po jego śmierci (wnuk twierdzi, że rodzina go nie sprzedawała). Tak samo rozpłynęła się księżycowa drobina należąca do przywódcy Rumunii Nicolae Ceausescu.

Księżycowe skały trafiły też do Polski.

Jedną z nich - dar załogi statku Apollo 11 - papież Paweł VI podarował kardynałowi Wojtyle, a ten w latach 70. przekazał kościołowi w Nowej Hucie. Do dziś znajduje się w drzwiczkach tabernakulum kościoła. Także olsztyńskie Planetarium może się pochwalić okruchem księżycowego gruntu.

Inny kamień był w Polsce przejazdem. Sprowadził go przez ambasadę USA słynny krakowski astronom Kazimierz Kordylewski w 1971 r. Jego ekspozycja w Muzeum Geologicznym wywołała takie zainteresowanie, że władze niemal natychmiast ją zamknęły - po donosie, że Kordylewski pokazuje emblematy wrogiego mocarstwa. Ten prezentował więc kamień w swoim mieszkaniu, do którego ustawiały się długie kolejki. - Tłumy przypominały pielgrzymkę do relikwii. Wszystko w atmosferze nadziei, że gdzieś tam jest inny świat. Mieszkanie zmieniło się w muzeum. Meble były pokryte niebieskimi prześcieradłami, a kamień stał na stole w jadalni, gdzie normalnie jedliśmy zupę i pierogi - wspominał jego syn Leszek.

Władze zgodziły się tylko na pokaz dla członków Polskiego Towarzystwa Astronautycznego. Dlatego każdy, kto chciał zobaczyć "autentyczny kamień z Księżyca", jak anonsowała prasa, musiał przy wejściu podpisać deklarację członkostwa. Liczba członków PTA wzrosła wtedy do tysięcy.

- To nie była drobina, ale kawałek wielkości pięści zabezpieczony szklanym kloszem - mówi Jerzy, drugi syn profesora Kordylewskiego. Co się z nim stało? - Wrócił do USA, o ile pamiętam, ojciec go tylko wypożyczył.

Gdzie zaś zniknął księżycowy kamień Holendrów, od którego zaczęła się cała wrzawa? Być może nigdy go nie było. Holenderskie muzeum dostało ten okaz w latach 90. w spadku po b. premierze Holandii Willemie Dreesie. Ten zaś dostał go od ambasadora USA w 1969 r., tuż po pierwszym locie na Księżyc.

Według wnuka Dreesa był on wtedy już prawie ślepy i głuchy: - Musiał nie dosłyszeć, co dostaje, może sam wymyślił pochodzenie kamienia.


Źródło:
Gazeta Wyborcza
http://wyborcza.pl/1,76842,7039007,Kto_ukradl_ksiezycowe_kamienie_.html


Polak odkrył, że Ziemia ma więcej niż jeden księżyc


Innowacyjny start nr 2 (25) wrzesien 2012


Ksiezyce Pylowe - Postepy Astronomii 3-4 1992


...